niedziela, 22 marca 2009

1

Frank rzucił niedopałek na chodnik i zgasił go pod butem. Prześlizgnął się wzrokiem po odległym o dwa metry śmietniku i naciągnął rękawiczkę. Nie miało znaczenia, że śmietnik jest na tyle blisko, że przy odrobinie wysiłku mógł zgasić papierosa w nim. Dla Franka O'Reilly wciąż był o dwa metry za daleko. Splunął pod nogi przepchnął się przez stojących przed kasą ludzi. Steve sunął za nim w swoim prochowcu, roztrącając ludzi niczym lodołamacz. Prawdę mówiąc nie musiał się zbyt wysilać, przechodnie sami się odsuwali widząc jego jasne, zimne oczy. Steve McMahon nie wyglądał na gościa, którego można bezkarnie potrącić na ulicy, nawet przypadkiem.
Frank niezbyt delikatnie odepchnął wąsatego mężczyznę, który nadepnął mu na nogę i splunął. Nienawidził wąsów, pedałów, dzieci kwiatów i Latynosów. Poprawił kołnierz skórzanej kurtki i podszedł do okna kasy.
- Dwadzieścia dolców na Butterscotcha, kotku - rzekł, kładąc banknot.
Kasjerka uśmiechnęła się nieco wymuszenie, jak stwierdził, i coś wymamrotała. Pomyślał, że mógłby ją zerżnąć, nie sprawiała wrażenia szczególnie cnotliwej. I na pewno była w jego zasięgu, dziewczyny pierwszej klasy nie sprzedawały kuponów na wyścigach chartów.
Odebrał swój kupon i uśmiechnął się wilczo, patrząc na biust rysujący się pod ciemnym swetrem. Dziewczyna wyszczerzyła się głupawo, co nie przeszkadzało Frankowi. On tylko je rżnął, nie rozmawiał z nimi.
- Daj spokój, znajdziesz sobie inną dupę na noc - usłyszał głos Steve'a.
Niech cię chuj, Steve, pomyślał i odwrócił się w stronę partnera.
- Wiem, że ci się dziś przyśnię, laleczko - rzucił na odchodnym do dziewczyny.
McMahon stał obok budki z hot-dogami i patrzył na tor wyścigowy.
- Mogłem ją mieć, do cholery - warknął Frank, podchodząc.
- Znajdziesz inną, młody.
O'Reilly zrobił krok do przodu i palcem dźgnął Steve'a w klatkę piersiową.
- Mówiłem ci - syknął - żebyś nie mówił do mnie w ten sposób. Gdybyś nie był moim partnerem, to oberwałbyś jak ci dwaj z dochodzeniówki...
Steve obrócił się i wziął od sprzedawcy hot-doga, po czym zaczął go żuć.
- Znowu jesz to gówno? Wiesz, czym to, kurwa, grozi?
- Mówiłeś sto razy. Nie krępuj się, mów sto pierwszy.
- To nawet nie jest jedzenie. Głupie, amerykańskie bezguście kulinarne. Hamburger, hot-dog, nawet pizze splugawiliście, kurwa...
Steve oblizał palec z musztardy i spojrzał badawczo.
- Nie ekscytuj się przy obcych. Jakiś czarnuch w jedwabiach sunie ku nam.
Niski, mały Murzyn we fioletowym garniturze ominął śmietnik i podszedł do Franka.
- Frank, przyjacielu...
- O co chodzi, Ziro?
Alfons uśmiechnął się nieszczerze i rozłożył bezradnie ręce.
- Frank, przyjacielu, musicie mi pomóc. Musicie. Jesteście policjantami. Służyć i chronić, prawda? Potrzebuję was.
O'Reilly wykrzywił się w grymasie. Nie lubił Ziro. Nie dlatego, że był alfonsem, czy też, że bił swoje dziwki. Był czarny. Według Franka bycie czarnym wynikało wyłącznie z pewnej słabości charakteru.
- Uspokój się i mów, o co chodzi.
- Ktoś zabija moje dziewczyny, Frank. Bang, kula w głowę i kurwa nie żyje, człowieku. Jedna, druga, trzecia. Trzy cholerne dziwki nie żyją, robię się coraz biedniejszy z dnia na dzień. Chory skurwiel strzela im w czoło i zostawia na miejscu zielone piórko. Takie jak z kapelusza, bracie. Pomóżcie mi.
- Ile?
Ziro poprawił niesforny kosmyk na czole i uciekł wzrokiem w bok.
- Frank, bracie. Wiesz, że kiepsko mi się wiedzie. Szczególnie teraz...
Detektyw bez słowa przyglądał się alfonsowi. I przyglądał. I przyglądał.
- Dobrze, rozumiem – westchnął Ziro. – Dwie setki. Do podziału, nie na głowę.
Frank O’Reilly wyciągnął z kieszeni kurtki papierośnicę, strzelił zapalniczką, zapalił. Kłąb dymu spowił twarz alfonsa. Zakasłał raz, potem drugi.
- Na głowę? – spytał niewesoło.
- Mądry czarnuch z ciebie, Ziro.
Skierował się w stronę toru, myśląc o blaskach i cieniach życia w Harlemie. Ziro nie był głupi. Nie prowadziłby, bądź co bądź dochodowego, biznesu, gdyby było inaczej. Nie był też jednak inteligentny, jak na przykład Albert Einstein. Frank O’Reilly czytał o nim kiedyś siedząc w klozecie na lotnisku Kennedy’ego. Z reguły czytywał tylko menu.
Ziro...
Ziro był tylko małym krętaczem, drobnym cwaniaczkiem, który instynktownie wyczuwał co może mu przynieść korzyść. W Harlemie był tylko drugoligowym graczem, dlatego nie stawiał Frankowi warunków. Może i był w stanie go skasować, ale nie miał odwagi sprawdzić.
W swoim własnym mniemaniu Frank O’Reilly był ekstraklasą. Był Doc’iem Holliday’em narodzonym na nowo. Ulice Harlemu o tym wiedziały. Mało kto miał odwagę go zaczepić, szczególnie, jak był z nim Steve. Niejednego skurwiela postawili już do pionu, dlatego Ziro i mu podobni byli mili i pokorni.
Inaczej miała się sprawa z Turnerem. Ellsworth Turner, małpa w jedwabiach, był królem północnego Harlemu. I nie lubił policjantów, nie cierpiał ich wręcz maniakalnie. Jeśli chodziło o Franka, to z wzajemnością.
Dlatego też chodzili obstawiać wyścigi chartów tutaj, na teren Turnera. Żaden z nich nie miał o psach zielonego pojęcia, zresztą z reguły przegrywali.
Frank zmiął kupon, patrząc jak Butterscotch przewraca się na ostatnim wirażu i zaklął. To już stawało się regułą.
Jego wzrok przyciągnęła barczysta sylwetka Steve’a i zmierzający ku niemu Ellsworth Turner.
To będzie zbyt dobre, żebym mógł to opuścić, pomyślał.
Rzucił niedopałek na ziemię i ruszył w stronę partnera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz